Konflikt między właścicielem fermy lisów a mieszkańcami Oruni trwa dziesięć lat. Teraz pojawiła się szansa na rychły finał. Sąd nakazał usunąć zwierzęta. Problem w tym, że nie może go wyegzekwować
Ferma lisów stoi na gdańskiej Oruni od końca lat 60. Konflikt wybuchł jednak dopiero 30 lat później.
Wtedy miasto zezwoliło Spółdzielni Mieszkaniowej "Południe" wybudować przy ul. Świętokrzyskiej osiedle. Mimo, że uchwała Rady Miasta mówi, iż budynki mogą powstawać co najmniej 150 m od ferm. Efekt - kilka metrów od hodowli otoczonej obdrapanym, drewnianym ogrodzeniem, wkrótce wyrosły nowiutkie domy.
- Bo ta ferma od początku była samowolą budowlaną - tłumaczy Iwona Gołąb z wydziału urbanistyki gdańskiego magistratu. - Śladu po niej w dokumentach nie było. Poza tym plan zagospodarowania przestrzennego nigdy takiej działalności na tym terenie nie przewidywał. Tylko mieszkania i usługi. Natomiast hodowca nie miał prawa do gruntu, dzierżawił.
- Ślepi, czy co? - denerwuje się Cezary Ratajczyk z bloku naprzeciw hodowli. - Pozwalają na budowę i nie wiedzą, co się dzieje na terenie.
W 1998 r. spółdzielnia złożyła pozew żądając eksmisji zwierząt. To samo zrobiła potem gmina. Natomiast Jan Laskowski, hodowca, zaczął domagać się przed sądem prawa do zasiedzenia. Tym samym rozpoczął wieloletni spór ze spadkobiercami właściciela trzyhektarowej działki. Zaproponował też miastu przeprowadzkę za pokrycie kosztów przenosin i za nowy grunt. Gmina odmówiła.
- I zaczęli się kłócić, a my, lokatorzy, cierpieć - dodaje Jacek Kawa z ulicy Burskiego. Mieszka na drugim piętrze. Pijąc poranną kawę patrzy na ciągnące się rzędy drewnianych klatek. W środku wiercą się lisy. Bywało, że oglądał zabijanie, a potem obdzieranie zwierząt ze skóry. - Latem jest taki smród, że nie da się otworzyć okna. Przed domem biegają szczury, psy, koty. Czasem same lisy. I jak tu dziecko wypuścić na podwórko?
W 2004 r. miasto się ugięło. Nie wierząc w rychłe zakończenie sądowego sporu zaproponowało Laskowskiemu inną ziemię. Hodowca nie zareagował jednak na zaproszenie do rozmowy. Rok później konflikt sięgnął zenitu. Ktoś podłożył bombę pod drzwi fermy. W ubiegłym roku sąd nakazał w końcu usunąć Laskowskiemu hodowlę. Ten pozbył się tylko części zwierząt i złożył zażalenie, co wydłużyło sprawę o kolejne sześć miesięcy. Sąd we wrześniu odrzucił argumenty Laskowskiego. Ten złożył kolejne pismo żądając wstrzymania eksmisji do czasu zawarcia przez niego porozumienia ze spółdzielnią, od której chce działki zastępczej.
- Nie ma mowy - odpowiada Sylwester Wysocki, prezes SM "Południe". - To kolejny sposób na przedłużenie postępowania. Pan Laskowski tak naprawdę nie walczy o lisy, tylko o ziemię. Nie wyprowadzi się, dopóki nie wygra procesu o zasiedzenie. Dlaczego mamy płacić, skoro hodowlę lisów rozpoczął nielegalnie?
Działka, na której stoi ferma, warta jest kilka milionów złotych. Laskowski jest coraz bliżej jej posiadania. W grudniu sąd przyznał mu prawo do zasiedzenia na trzech tysiącach metrów. Ten chce jednak trzy hektary, co oznacza kolejne lata walki sądowej.
- Możemy pozwanemu wyznaczyć grzywnę, a potem jeszcze raz wezwać do likwidacji hodowli. Każda nasza decyzja może spotkać się z kolejnym zażaleniem. To ponownie wydłuży postępowanie - Magdalena Hyla z gdańskiego Sądu Rejonowego rozkłada ręce.
Laskowski odmówił wystąpienia przed kamerą "Patrolu reporterów". W rozmowie telefonicznej jeszcze raz podkreślił, że wyprowadzi się, jeśli otrzyma nowy teren.
Źródło: Gazeta Wyborcza (Katarzyna Włodkowska) 2008-01-23 |